Wspomnienia sprzed 100 lat
Wspomnienia Andrzeja Świętochowskiego, udostępnione przez Ewę Sosnowską z Wiązowni.
Wspomnienia mojego pradziadka – Andrzeja Świętochowskiego mają już 105 lat (!). Kartki zeszytu, na których zostały spisane, są lekko pożółkłe, ale pismo jest wyraźne, łatwe do odczytania, nie wyblakł nawet atrament.
Kilka stron Andrzej Świętochowski poświęcił miastu, w którym się urodził i ludziom, którzy wtedy w Sławkowie mieszkali. Być może niektórzy współcześni Sławkowianie z zainteresowaniem przeczytają ten fragment Wspomnień – może dzisiejszy Sławków zachował jakiś fragment sprzed ponad wieku, a może żyją jeszcze potomkowie wymienionych z nazwisk rodzin?
Przepisując wspomnienia, zachowałam ortografię, interpunkcję i składnię obowiązującą pod koniec XIX wieku.
„Moje wspomnienia” pisać zacząłem w r. 1902, mając lat 58. Oczywiście, trochę zapóźno. Pamięć ludzi i zdarzeń miałem zawsze dużą i trwałą – ale z wiekiem zacierają się w niej szczegóły, lub zasuwają jedne na drugie. Dlatego niezmiernie żałuję, że podczas ostatniej przeprowadzki gdzieś zapodziały się albo i przepadły dość obfite notatki, jakie robiłem za świeża w różnych czasach i o ważniejszych zdarzeniach. Z tem wszystkiem dążyłem zawsze i dążyć będę do bezwzględnej prawdy i do bezstronności sądów. – Gdzie tej prawdy zupełnie pewnym nie jestem, wolę dodać słówko „podobno”, „może”, „jak mówiono” i t.p. Co zaś do sądu o danej rzeczy, czy osobie, uczciwiej jest być ostrożnym i wyrozumiałym, aniżeli ryczałtowem, a nieuzasadnionem należycie, potępieniem szkodzić cudzej dobrej sławie, gdy ta już się bronić nie może. Czy skończę te „Wspomnienia” i czy one warte będą druku, nie wiem – pisałem je z dobrą wolą i w przeświadczeniu, że choć nie mają większej doniosłości, przecie na niejedną sprawę rzucą może nieco jaśniejszego światła.
Urodziłem się 16 sierpnia 1844 w Sławkowie, w powiecie Olkuskim, gubernji przedtem Radomskiej, dziś Kieleckiej. Ojciec Ignacy, syn Andrzeja, był wówczas konduktorem dróg bitych, pochodził z Mławskiego, a urodził się w parafii Szreńsk. Rodzina Świętochowskich, wylegitymowana w heroldyi ówczesnej gub. Płockiej (herbu Pobóg) – sięga wedle będącego w moim posiadaniu dyplomu – 1694 roku. Prawdopodobnie należała ona już dawniej do stanu t. zw. szlacheckiego, lecz tego dokumentami stwierdzić nie można było. [...]
W rok po moim urodzeniu ojciec przeniesiony został na służbę do Białogorza pod Kielcami. – Ciężko było przy małej pensyjce, a dużych obowiązkach. To też, dla ulżenia ciężaru zięciowi, wzięli teściowie na wychowanie jego syna Andrzeja, tj. mnie. – dziadkowie tedy Kluszczyńscy zawieźli mnie do Niesułowic, gdzie dziadek był naczelnikiem komory celnej drugiej czy trzeciej klasy (na trasie z Olkusza do Krakowa). [...]
Tymczasem matka, której wcale nie znałem, w r. 1850 umarła, ojciec postarał się o translokacyą do mego rodzinnego Sławkowa, a dziadkowie, nabywszy tamże posesyę z ogródkiem przy ulicy Kościelnej, sprowadzili się wkrótce by być razem z zięciem i resztą wnuków. [...]
Tę epokę mego życia mam z całą plastyką osób i wydarzeniami zanotowaną w pamięci.
Miasto, dziś osada, Sławków leży na niewielkim wzgórzu nad Białą Przemszą, która pod Modrzejowem wpada do Czarnej Przemszy i z nią razem do Wisły niedaleko Oświęcimia. Na najwyższym punkcie miasta w środku rynku stał ratusz z wieżyczką zegarową, otoczony wieńcem starych lip. Wszystkie niemal domy z zabudowaniami podwórzewemi były wówczas drewniane i ta okoliczność przepełniała mnie niewymownym strachem na wypadek pożaru. Domy w rynku i niektórych ulicach miały tak zwane podcienia, oparte na filarach murowanych, rzadko na drewnianych. W razie deszczu można było cały niemal rynek obejść na sucho. Kościół murowany, z dachem gontowym i wyniosłą wieżą stał na zboczu wzgórza, otoczony starożytnemi lipami. Część, stanowiąca prezbyteryum, sklepiona ostrołukowo, była znacznie starsza od właściwego kościoła, z płaskim stropem. Przy kościele z jednej strony leżały zabudowania proboszcza, którym wówczas był X. Niepielski. Z drugiej strony dom wikarego, zwanego tu prebendarzem. Obaj duchowni mieli dość obszerne ogrody, a w nich smaczne gruszki, jabłka i śliwki oraz warzywa i kwiaty. Z proboszczem grał niekiedy ojciec w maryasza na zdrowaśki, a czasem, jak się zdarzył kto trzeci, to i w preferansa, w którym rezultat bywał najczęściej kilkunastogroszowy. Śmietanka ówczesnego towarzystwa Sławkowskiego nie była liczna. Należeli do niej: poczmistrz Stawnicki, mieszczanin dosyć zamożny, trochę postponowany; Mirewicz, zawiadowca walcowni blachy cynkowej z żoną i kilkorgiem dzieci; staruszek Roth, z głową białą, jak mleko, niegdyś urzędnik górniczy; Turbiński, exkapitan wojsk rosyjskich, żyjący na wiarę z niejaką Aleksejewą, którą przywiózł z Rossyi i która wkrótce nauczyła się po polsku i do naszego kraju przywiązała się bardzo; dalej, przybyły z Warszawy kupiec Lesser z dość przystojną żoną, oboje, jeśli dobrze pamiętam katolicy; wreszcie Sułowski, starszy nadzorca magazynów solnych, którego żona była moją matką chrzestną; oboje mieszkali w Olszówce, kolonji pod samem miastem. Doktora i apteki nie było; doktora zastępował starszy felczer Kamiński, tytułowany konsyliarzem i cieszący się dość liczną, ale licho płacącą klijentelą. W lesie, zwanym Dębowa Góra mieszkał podleśny Noworytowski z żoną, oboje staruszkowie zmarli pewnego dnia jednocześnie prawie i mieli okazały pogrzeb. Znacznie później sprowadził się do Sławkowa niemiec Zeitler, który na Przemszy wybudował fabrykę drutu i gwoździ, a w mieście nabył ruderę starego zamczyska, wyrestaurował ją i na swoje mieszkanie obrócił. Burmistrzem Sławkowskim był podówczas Rutecki; po nim nastąpił na czas krótki Augustynowicz, późniejszy prezydent m. Kielc. Burmistrz spełniał zarazem i urząd kasyera, mając do pomocy jakiegoś pisarczyka oraz jednego czy dwóch policyantów. Nauczyciel Sadkowski trzymał się na uboczu i nie utrzymywał z nikim stosunków, prócz chyba z księżemi.
Z tych wszystkich rodzin Turbiński z Aleksejewą i dziećmi wysunęli się jakoś ze Sławkowa około 1861 r. prawdopodobnie z rozpoczęciem się ruchu narodowego;z dwóch synów Mirewicza jeden podobno umarł, czy zginął w powstaniu a drugi zmuszony był uciekać zagranicę. Rotkowie nie żyli też długo. Najtragiczniejszym był los los rodziny Sułowskich. On trochę safanduła, ona kobieta niepospolitej piękności – oboje pięli się wysoko i mieli moskiewskiego ducha za kołnierzem. Mieli dwie córki nadzwyczajnej urody: Aleksandrę i Natalję (imiona raczej rosyjskie niż polskie) i syna Stefana. Oczywiście, że w rozumieniu rodziców dla dorastających panien nie było partyi w Sławkowie – a i panny same były tego zdania – chętniej też niż w Sławkowie, przebywały w Piotrkowie, gdzie ojciec stale urzędował. Tam w dużem mieście powiatowem, gdzie było gimnazyum i trybunały i wojsko i władze administracyjne, łatwiej znaleźć konkurentów, którzy by w przyszłości zdobyć mogli karyerę odpowiednią dla tak pięknych dziewcząt. Panny jednak zdawały się przepadać za szlifami i ostrogami. Nie raziło to z początku, gdyż społeczeństwo, jak wspomniałem, nie sądziło wówczas małżeństw z Rossyanami tak ostro, jak później. Lecz gdy nastał rok 1861 – i uczucia narodowe doszły do samowiedzy, a państwo Sułowscy mimo to nie przestawali ostentacyjnie przyjmować u siebie oficerów rosyjskich – poczęło to wszystko wyglądać na prowokacyę. Mieszczaństwo, które zazwyczaj nie otaczało Sułowskich wielkim szacunkiem, okazywało im wzgardę i niekiedy wyrządzało złośliwe figle. W tej epoce żałoby panny ubierały się jaskrawo i narażały siebie i rodziców na rozliczne przykrości. Ale stało się, co się stać miało: obie wyszły za oficerów: jedna za Czujkowa, druga za Fediuszkę i to jeszcze przed powstaniem. Obie w kilka lat potem zmarły, za nimi poszedł ojciec, zaś brat ich Stefan, oddany do gimnazjum Siedleckiego, gdy mu koledzy za często i za dokuczliwie wyrzucali małżeństwo sióstr, zastrzelił się z pistoletu. Matka zaś, jak Niobe – pozostała z rozwianemi marzeniami całego życia sama jedna i mogła sobie powiedzieć, że sama taki los sobie, mężowi i dzieciom zgotowała. Słuszność jednak nakazuje wyznać, że po powstaniu obie te żony oficerskie starały się przez swych mężów złagodzić los więźniów lub skazańców i niejednemu z nich ulżenie kary albo nawet i uwolnienie wyjednały. Pewna expiacya!
Ówczesny Sławów był wyłącznie polskim i katolickim. Żydów, prócz rzeźnika Abrama, nie było. Ludność odznaczała się wielką religijnością i moralnością; całe młodsze pokolenie za moich czasów, umiało czytać i pisać – a i śród starszych niewielu liczono analfabetów. Głównem zajęciem mieszkańców była rola – ale prócz tego trudniono się wyrobem garnków, mających wielki pokup nawet na odleglejszych jarmarkach (Wolbrom, Olkusz, Czeladż, Bendzin, Dąbrowa) oraz garbarstwem. Pewna część ludności znajdowała niezły zarobek w rządowej walcowni cynku. O przemytnictwie nie słyszałem. Był też w miasteczku browar piwa zwyczajnego i młyn wodny z olejarnią. Pijaństwa nie znano. Z właściwości miejscowych zaznaczam: 1). dość znaczną liczbę nazwisk niemieckich, jak Hofler, Stiller, Kompe, lecz rodziny, które je nosiły, od dawna w Sławkowie osiadły i za polaków były uważane. 2). W języku były ślady niemczyzny: mówiono np. ja, zamiast: tak, futrunek, zam. pasza. 3). Po wieczornem dzwonieniu na Anioł Pański uderzano dziewięć razy w duży dzwon z odstępami tak, aby każdy starczał na zmówienie Zdrowaś Marya; według tradycyi czyniono to na pamiątkę poległych na wojnie – choć niektórzy łączyli te zwyczaj z morową zarazą. 4). W Wielki Piątek i Sobotę używano po Mszy Ś. kołatek specyalnych drewnianych, zamiast dzwonków – i prócz tego na pamiątkę biczowania Chrystusa wyrostki biły w podłogę kościelną zakrzywionemi kijami. 5). Niezwykle zacięty, a głupi konserwatyzm, który opierał się zaprowadzeniu bardzo dobrych nawet inowacyj. Gdy ojciec na swoim kawałku saporowatego gruntu pokopał rowy dla odprowadzenia wody i doczekał się niezłych rezultatów – zdawało mu się, że go drudzy naśladować będą. Gdzie tam! Po dawnemu gniły im zboża i kartofle – ale się do ulepszania nie wzięli. „Tak nasi ojcowie gospodarzyli, a nie umarli z głodu”. To samo było i z garncarstwem i z garbarstwem i ze wszystkiem innem. Zamożność ogólna szła w parze z pracowitością i oszczędnością – żebractwa nie znano, – starcy i kaleki znajdowali schronienie w miejscowym przytułku. Patryotyzm lokalny kwitnął w najlepsze i ujawniał się na każdym kroku, ale, jak mówi hr. Wojciech Dzieduszycki, bez niego niema patryotyzmu w szerszym stylu pojętego. Zresztą Sławkowianie słuszną mieli racyą, jeśli między innemi pysznili się zarówno starożytnością swego grodu, który nadał nazwę ulicy w odległym Krakowie, jak i tem, że dwaj bracia Baranowscy, biskup Walenty i profesor – astronom Jan tu się urodzili.